Warsaw Motor Show – co roku daję Wam szansę, wierząc, że może tym razem się uda. Że w końcu dostanę wydarzenie na miarę tych wielkich haseł reklamowych, którymi tak chętnie się zasłaniacie: „największe i najlepsze targi motoryzacyjne w Polsce”. I co roku dostaję zimny prysznic. Ale po tym, co zobaczyłem w tym roku, mówię stop. Serio, już nie warto.
Najciekawsze auto na całym evencie to nowy hatchback Alpine? Naprawdę? Reszta – auta rozmieszczone w tak żenujący sposób, że nawet nie da się podejść, bo wszystko zasłonięte słupkami. Tłumy ludzi wszędzie, kolejki do rejestracji ciągnące się przez 20 minut, zero klimatu i emocji, które powinny być sercem takiego wydarzenia.
Wydajecie fortunę na marketing, krzyczycie, że to „święto motoryzacji”, a na miejscu coraz większa bieda. Coraz słabsze auta, coraz gorsza organizacja. Mam wrażenie, że z roku na rok coraz bardziej boicie się pokazać coś, co naprawdę przyciągnie uwagę. A przecież chyba o to chodzi, prawda?
W tym roku to nie była strata czasu – to była strata ostatnich resztek nadziei. Dla mnie koniec z Warsaw Motor Show. Trzymajcie się tych swoich wielkich haseł i słabych wystaw. Ja dziękuję.