1950s ferrari historie Kultura Made in italy Market samochodowy Motorsport racing cars Supersamochody V12 Znalezione na rynku

Ferrari 340 Mexico Spyder – czyli jak Enzo Ferrari wypuścił diabła na szosę

Wyobraź sobie Włochy, lata 50.: ciasne uliczki pachnące pizzą, stylowe kobiety w czerwonych sukienkach i mężczyźni z wąsem, którzy kłócą się o wszystko i o nic jednocześnie. A gdzieś obok, w warsztacie Enzo Ferrariego, facet z wielkimi okularami i jeszcze większymi marzeniami mówi swoim inżynierom:

Panowie, musimy wygrać Carrera Panamericana!
A ci, popijając espresso i wzruszając ramionami, pytają tylko:
A co to właściwie jest, ten Carrera Panamericana?
Morderczy rajd przez Meksyk, dziury wielkości kraterów, bandyci z rewolwerami, i wszystko, czego kierowca boi się najbardziej.
Inżynierowie spojrzeli po sobie i stwierdzili:
No dobra, robimy auto!

I tak powstało Ferrari 340 Mexico Spyder – auto szybsze niż plotki o sąsiadce, piękniejsze niż Sophia Loren, i bardziej nieprzewidywalne niż włoski budżet państwowy.


Pojazd, który miał wszystko… oprócz szczęścia!

Ferrari wyprodukowało cztery sztuki modelu 340 Mexico: trzy piękne coupé i jednego jedynego Spydera. Nasz bohater, otwarty 0228 AT, był najbardziej wyjątkowy – bo kto chciałby dach, gdy można czuć wiatr we włosach i smak owadów na zębach przy prędkości ponad 280 km/h?

Auto miało być gwiazdą rajdu przez Meksyk. Miało pokonać Mercedesa, zawstydzić Jaguara i przy okazji oczarować wszystkie Meksykanki po drodze. I pewnie by się udało, gdyby nie… meksykańscy celnicy. Ci panowie, być może oszołomieni blaskiem lakieru lub zapachem włoskiej skóry, zatrzymali auto na granicy. Może nie mieli pieczątki, a może po prostu chcieli się przejechać? Tego nie wiemy. Wiemy natomiast, że Ferrari 0228 AT przegapiło swój wielki debiut w Carrera Panamericana, stojąc na statku w Veracruz i rozmyślając o życiu.


Ale nic straconego – Phil Hill i amerykański sen Ferrari

Po pechowej meksykańskiej wyprawie Ferrari szybko otrząsnęło się z depresji portowej i rozpoczęło zupełnie nowy rozdział w życiu. Znalazło się w rękach Billa Speara, faceta, który był tak zafascynowany szybkim życiem, że pewnie nie zauważyłby, nawet gdyby odpadło mu koło. Spear, jako dobry kumpel, oddał samochód w ręce Phila Hilla – młodego Amerykanina, który nie wiedział, co to strach, chyba że akurat zamknęli jego ulubioną włoską restaurację. W 1953 roku Hill postanowił, że pokaże światu, na co stać tę włoską bestię, i ruszył na podbój torów w USA.

SCCA – czyli jak Ferrari tańczyło rock’n’rolla na amerykańskich torach

Hill i Spear ścigali się z werwą i stylem, których nie powstydziłby się sam James Dean. Ferrari 0228 AT zdobyło między innymi drugie miejsce w słynnym sześciogodzinnym Collier Memorial na lotnisku MacDill, przegrywając tylko ze swoim kuzynem – innym Ferrari, prowadzonym przez… Phila Hilla. Czy można rywalizować samemu ze sobą? Jak widać – w Ferrari wszystko jest możliwe.

Potem przyszło zwycięstwo w klasie na torze Pebble Beach – miejscu, które dziś kojarzymy głównie z konkursami piękności klasycznych aut. Wtedy jeszcze nikt nie przejmował się konkursem elegancji – chodziło raczej o to, kto pierwszy dojedzie do mety, nie wpadając przy okazji do oceanu. Nasze Ferrari, prowadzone przez Speara, zajęło wtedy drugie miejsce w generalce, znów przegrywając tylko z Hillem, który najwyraźniej miał słabość do wygrywania z samym sobą. Ach, te rodzinne potyczki Ferrari…


Silnik – bo muzyka V12 brzmi lepiej niż orkiestra w La Scali

Silnik Ferrari 340 Mexico zasługuje na osobny poemat, najlepiej napisany przez Dantego, gdyby tylko Dante znał się na mechanice. Lampredi stworzył dzieło sztuki

Pod maską tego cuda techniki krył się 4,1-litrowy silnik V12, który generował imponujące 280 koni mechanicznych przy 6600 obrotach na minutę. To tak, jakby włożyć serce lwa do ciała geparda – niby elegancki, ale gdy nadepniesz na gaz, ryczy tak, że sąsiedzi myślą, iż to koniec świata. Trzy gaźniki Weber 40 DCF/3 dostarczały paliwo do dwunastu cylindrów, tworząc symfonię, przy której Mozart brzmiał jak amator. Przy prędkości maksymalnej 282 km/h Ferrari mogło pędzić szybciej niż plotki o romansie gwiazd Hollywood. Mówią, że przy pełnym gazie kierowca tracił rachubę czasu, przestrzeni i zdrowego rozsądku – bo w końcu kto by dbał o zdrowy rozsądek, gdy masz za plecami 280 włoskich koni?


„Emerytura” po włosku – czyli jak Ferrari zamieniło tory na salony elegancji

W następnych latach, kiedy nasze Ferrari zakończyło karierę wyścigową, nie poszło na emeryturę do włoskiej winnicy. Zamiast tego zaczęło podróżować po świecie aukcji samochodowych i konkursów elegancji, wzbudzając zachwyt bogatych kolekcjonerów, którzy na widok rachunków za części zamienne tracili przytomność.

W latach 70. i 80. Ferrari zmieniało właścicieli jak rękawiczki, lądując w garażach multimilionerów, gwiazd Hollywood i szalonych pasjonatów, dla których zakup opon kosztował tyle co apartament w Mediolanie. Każdy kolejny właściciel dodawał mu nieco blasku, dbając, by legenda wciąż żyła – nie tylko w katalogach aukcyjnych, ale także na pokazach i wystawach, gdzie Spyder wygrywał nagrody za elegancję, choć kiedyś jego główną ambicją było wygrywanie za prędkość.


Renowacja – czyli jak Ferrari przeszło lifting bardziej udany niż hollywoodzkie gwiazdy

Renowacja Ferrari to poważna sprawa – tutaj nie ma żartów, choć włoscy mechanicy żartowali niemal cały czas. Podczas gdy konserwatorzy sztuki pochylają się nad obrazami z lupą, mechanicy od Ferrari pochylają się z kieliszkiem wina, dyskutując, czy silnik V12 powinien brzmieć jak baryton czy raczej jak tenor. Każdy najmniejszy element był rozłożony, sprawdzony, wypolerowany i złożony z powrotem, często w towarzystwie głośnych okrzyków typu „Fantastico!”, „Bellissimo!” albo po prostu „Dio mio!” (to ostatnie, kiedy ktoś pomylił kolejność składania cylindrów).

Po miesiącach pracy Ferrari wyglądało lepiej niż nowy garnitur szyty na miarę w Mediolanie. Lakier lśnił niczym morze na Capri, skóra pachniała jak luksusowy butik w Rzymie, a chromy świeciły jaśniej niż zęby włoskiego prezentera telewizyjnego. Silnik, który wcześniej warczał groźnie jak rozdrażniony tygrys, teraz mruczał uwodzicielsko, jakby sam Luciano Pavarotti szeptał ci do ucha: „Wciśnij gaz, przyjacielu…”.


Drugie życie włoskiego Casanovy – czyli jak Ferrari 340 Mexico Spyder po renowacji stało się gwiazdą czerwonych dywanów motoryzacji

Jeśli ktoś sądził, że po renowacji Ferrari 340 Mexico Spyder będzie stało spokojnie w garażu i kurzyło się jak stara książka w bibliotece, był w ogromnym błędzie. Bo oto po miesiącach chirurgicznych zabiegów najlepszych mechanicznych stylistów świata, ten włoski łobuz wyjechał z warsztatu niczym aktor po zdobyciu Oscara – piękniejszy, mocniejszy i bardziej pewny siebie niż kiedykolwiek wcześniej.

No a co robi prawdziwy Casanova, kiedy czuje się tak dobrze? Oczywiście idzie na podryw – tyle że w przypadku naszego Ferrari oznaczało to wyprawę na najsłynniejsze salony świata, gdzie lśniące karoserie błyszczą równie mocno, co diamenty na szyjach eleganckich pań.

Pierwszym przystankiem po odrestaurowaniu były słynne konkursy elegancji – miejsca, gdzie panowie w tweedowych marynarkach dyskutują o „estetyce błotnika”, a panie w kapeluszach zachwycają się kolorem tapicerki. Ferrari 0228 AT pojawiło się na słynnym Pebble Beach Concours d’Elegance, wzbudzając sensację godną pojawienia się gwiazdy filmowej na premierze nowego filmu Felliniego.

Wyobraźcie sobie, jak inne samochody nerwowo mrugały reflektorami, widząc tę włoską bestię wjeżdżającą na czerwony dywan. Podobno pewien Jaguar próbował nawet zamknąć maskę z wrażenia, a Alfa Romeo z rozpaczy zgubiła śrubkę. Jury, widząc to odrestaurowane arcydzieło, z miejsca nagrodziło je trofeum, potwierdzając, że choć Ferrari nie wystartowało w Meksyku, to konkurs elegancji właśnie wygrało, i to z palcem na kierownicy.


Życie 340 mexico na aukcjach, czyli jak samochód zrujnował kilka portfeli (i jedno małżeństwo)

Kolejne lata były dla Ferrari czasem wielkich aukcji – tych spektakularnych wydarzeń, gdzie multimilionerzy zbierają się, by przez godzinę udowadniać, który z nich ma grubszy portfel. Ferrari 0228 AT wystawiano m.in. w Sotheby’s, Gooding & Company, RM Auctions, i wszędzie tam, gdzie panowie z monoklami i panie z futrami lubią machać tabliczkami z coraz to większymi liczbami.

Licytacje były dramatyczne niczym włoskie opery – ceny szybowały wyżej niż emocje na stadionie San Siro. Jeden z kolekcjonerów podobno w ferworze walki przypadkowo przelicytował sam siebie. Inny zaś po wygranej licytacji musiał przekonać żonę, że zakup Ferrari zamiast wakacji na Bora-Bora był najlepszą decyzją w ich życiu. Plotka głosi, że po pierwszej wspólnej przejażdżce Ferrari, kobieta przestała narzekać – cóż, kto by narzekał, siedząc w klasycznym Ferrari?

Dlaczego warto choć raz w życiu stanąć przy tym samochodzie?

Bo Ferrari 340 Mexico Spyder 0228 AT to nie samochód – to styl życia, to bunt przeciwko nudzie, to krzyk z serca, który mówi: „Świat jest piękny, ale szybki świat jest jeszcze piękniejszy!”. To wspomnienie czasów, gdy nie było ograniczeń prędkości, a kaski były tylko dla słabeuszy.

Jeśli więc kiedykolwiek spotkasz ten samochód na swojej drodze, zatrzymaj się. Popatrz mu w reflektory, wsłuchaj się w silnik, a usłyszysz szept historii, pełnej marzeń, szaleństwa i odrobiny absurdu. To samochód, który przypomina, że życie powinno być jak włoskie espresso – krótkie, intensywne i zostawiające po sobie smak, którego nie da się zapomnieć.

Więc odważ się! W końcu jak mówi stare włoskie przysłowie:
„Życie jest zbyt krótkie, by nie mieć choć raz Ferrari!”

A jeśli cię nie stać – nie przejmuj się. Ferrari 340 Mexico Spyder i tak zawsze będzie samochodem marzeń. A marzenia, na szczęście, wciąż są za darmo!